Tadeusz Zabłocki
Zdecydowanie nie mamy talentu do propagandy. Samochwalić się umiemy indywidualnie – a w jakiejś szerszej, narodowej skali to jakoś nie wychodzi. Tajemnicą dotarcia do obcych, innych – nie swoich – jest umiejętne wczucie się w ich reakcje, w ich zainteresowania. Nie umieliśmy tego nigdy. Stąd nasze fiasco na polu światowych mass-mediów, a sukces Żydów, którzy mają ogromne zdolności wyczucia zainteresowań innych.
Podnosiliśmy do nieba nasze krzywdy i zbrodnie popełnione na naszym kraju i narodzie, nie pamiętając o wiadomej prawdzie, że cudze nieszczęścia znosi się najłatwiej.
Tak samo było w czasie wojny. Nie brakło nam funduszów, wspaniałych wyczynów. Mieliśmy po stokroć rację, według wszelkich zasad moralności ludzkiej, chrześcijańskiej, politycznej. Mieliśmy za sobą słuszność, prawo, i morze wylanej krwi. I co? Nawet zaoszczędzono nam gestów przyzwoitości, do których przywiązujemy zresztą zbyt dużą wagę.
Zdawało się, że możemy z tworzywa naszych osiągnięć naszej bieli kraju bez Quislinga zbudować trwałą bazę popularności, choćby zrozumienia polskiej sprawy. Nie umieliśmy tego zrobić. A przecie dysponowaliśmy nieograniczonymi prawie funduszami. Na czele naszej propagandy stał naprzód znakomity publicysta Stroński, potem po nieudanym Kocie, który raczej nadawał się na szefa policji w jakimś bałkańskim kraju, znakomity Pragier o umyśle ostrym jak stal damaceńska, rój asów polskiej publicystyki i dziennikarstwa – Nowakowski, Ciołkosz, Stanisław Mackiewicz, bracia Zbyszewscy, Grabowski, Florian Sokołów, Smogorzewski, Lutosławski, Wasiutyński, Mieczysławski, Pruszyński. Byliśmy na ty” z asami reportażu światowego. Słuchali nas cierpliwie, pili naszą wódkę. Wszystko doskonale rozumieli, potakiwali, ale wiedzieli też, że ich publiczność znudzona jest naszą sprawą, a ich politycy chcą się nas jak najszybciej pozbyć, by nie droczyć Moskwy.
Niech mi będzie wolno przypomnieć taką scenę: jest powstanie warszawskie. Cały Stratton (nasze ministerstwo informacji w Londynie) staje na głowie, żeby wzbudzić zainteresowanie, wywołać powszechną reakcję, zmobilizować pomoc. Krzyk Warszawy mija bez echa. Zachód nie słucha. Milczy. W pokoju prasowym ministerstwa siedzi na biurku Syd Grousson, korespondent New York Times, a późniejszy jego naczelny redaktor. Wszystko wie, wszystko rozumie, jego ojciec pochodzi bodaj z Wilna. Jest naszym gorącym przyjacielem i raptem płacze. Ludzie chcą teraz cieszyć się, radować, nie płakać. Po co wy się bijecie? Giniecie! Na darmo! Nikt was nie usłyszy! Nikt Wam nie przyjdzie z pomocą!
Z takimi obciążeniami rozpoczęliśmy nasz emigracyjny żywot. Co dokonała w dziedzinie propagandy i informacji nasza potężna liczbowo diaspora? Bądźmy obiektywni. Nie pozwoliliśmy zapomnieć o sprawie Katynia. Jest w tym duża zasługa pisarzy emigracyjnych. Ale zbrodnia ta była takich wymiarów, jej krzyk był tak rozdzierający, że nie mógł pójść w zapomnienie.
A poza tym?
Dreptaliśmy na niezliczonych akademiach, zasiadaliśmy w komitetach, wyżywaliśmy się w stowarzyszeniach. Pro domo sua było to wspaniałe – propagandowo nie dawało żadnych dywidend.
Aż wróciła sprawa polska bez najmniejszej z naszej strony pomocy. Solidarność zdobyła uwagę świata. To słowo weszło do każdego leksykonu. Wałęsa poza Papieżem jest najlepiej znanym Polakiem i nigdy, powtarzam, nigdy żaden polski mąż stanu nie miał w opinii wolnego świata tak wspaniałej i pozytywnej opinii. Żadna telewizja nie wymawia już ,Walęsa”, jest poprawnie ,Wałęsa, tak jak się to należy. I nikogo nie razi jego obcesowość i pewne dziwactwa. Nawet Matka Boska w klapie jego surduta nie razi cyników i agnostyków na zachodniej półkuli. A jeżeli znajdują już w nim dziury i przypinają mu łaty, to nie kto inny jak rodacy, a złośliwe docinki o nim można raczej znaleźć w prasie emigracyjnej, a nie w Timesach, Ekonomistach, New York Timesach i Le Mondach. Cóż robić tacy już jesteśmy.
I oto w tym propagandowym beztalenciu naszego narodu wiernie kontynuowanym przez emigrację zabłysło parę talentów. Broń Boże oficjalnych, sponsorowanych, ministerialnych. Rzec trzeba samorodnych.
Adam Zamoyski wydał swoją historię Polski tak, jak ją mogą i zechcą czytać inteligentni cudzoziemcy. Lekko i bez narodowych retuszy. A przecież jest to katalog wielkości, wspaniałej przeszłości. Wykwit zachodniej kultury. Czytelnik obcy poznaje w tym dziele Polskę o tej samej kulturze, z której wywodzi się on sam. Jakież to zręczne i celowe dzieło! Ale Zamoyski jest profesjonalistą, pisarzem i dziennikarzem angielskim, a dzieło, które z kolei omówię, jest księgą wymyśloną, stworzoną, redagowaną, wydaną i finansowaną przez człowieka, który piórem włada dobrze, ale nie jest zawodowcem w tej dziedzinie. Nie para się tym na co dzień.
Myślę o księdze dwujęzycznej polsko-angielskiej ,Pomniki Pierwszej Dywizji Pancernej – Monuments of the Polish Armoured Division”. Książkę tę wydał, zredagował, opatrzył świetnie napisanym wstępem – i – co jest w naszych stosunkach rzadkie – sfinansował Zbigniew Mieczkowski.
Wydanie monumentalne w ślicznej, bogatej, kolorowej, oprawie (brawo Veritas) o dużym polocie artystycznej grafiki. Na poziomie wręcz nie emigracyjnym, ale europejskim pierwszej klasy.
Ale w czym jest znakomitość księgi? W treści! Są to fotografie, dziesiątki fotografii pomników, krzyży, tablic wyrażających wdzięczność Francuzów, Flamandów, Holendrów, wdzięczność dla ich wyzwolicieli. Owszem, są też fotografie naszych cmentarzy, ale na całej, długiej, doskonale zresztą graficznie przedstawionej drodze Dywizji stoją i świadczą napisami po francusku, flamandzku i holendersku wdzięczność dla ich wyzwolicieli. I błogosławieństwa. I modlitwy, abyśmy doszli do swojej Ojczyzny. Słowa – ,,za waszą wolność” – oto ziściły się naprawdę i zostały zapisane w granicie.
I tu jest właśnie znakomite wyczucie propagandowe, że głosimy chwałę oręża polskiego nie własnym językiem, ale głos mają obcy, nie znani ludzie z wyzwolonych okolic, miast i wiosek.
W krótkim wstępie Mieczkowski potrafił po mistrzowsku podać całość naszego wysiłku zbrojnego w wojnie 1939-1945. Tyle właśnie, żeby cudzoziemski czytelnik przeczytał i zapamiętał. A jeżeli chce bardziej wgłębić się w te sprawy, podana jest obszerna bibliografia.
Na początkowych paru stronach przedstawione są szczegółowo boje pierwszej Dywizji od Caen do Wilhelmshaven. A potem gruby tom prze szło 180 dużych stronic – Pomniki, pomniki, tablice, krzyże – z napisami francuskimi, holenderskimi, flamandzkimi.
To monumentalne dzieło nie straci swojej aktualności w przyszłości. Znajdzie się na pewno w każdej bibliotece i w archiwum wyzwolonych miast. Zadbał o to Mieczkowski prowadząc z rozmachem dystrybucję swojej książki, gdzie tylko można i potrzeba. Dostaną księgę nie tyko zainteresowane okolice; dostaną uniwersytety, wybitni dziennikarze, historycy, politycy. Autor zastrzegł do swojej dyspozycji 400 egzemplarzy. Nie brakuje mu rozmachu. Brawo.
A wreszcie refleksja końcowa. Jaka szkoda, że ten samorodny talent propagandowy kipiący energią, którą tak znakomicie potrafi w dobrej sprawie zużytkować, stoi na uboczu naszego życia oficjalnego. Ten bojowy oficer, który był w polu od pierwszego dnia inwazji do ostatniego dnia wojny, widocznie nie mieści się w ciasnych ramach naszego żywocika emigracyjnego, nie odpowiadają mu posiedzenia, zebrania i akademie. Jaka szkoda!
Czytaj dalej:
Zbigniew Mieczkowski – Od wydawcy
Jerzy Samborski – Drukarskie kulisy pracy na albumem „Pomniki Pierwszej Dywizji Pancernej”
Edmund Goll – Płaszcz Dywizji Skrzydlatej – recenzja