Por. Ksawery Pruszyński

Ksawery Pruszyński

Urodzony 4 XII 1907 w rodzinie ziemiańskiej,  jeden z najwybitniejszych publicystów polskich przed II wojną światową.

Był korespondentem z terenu wojny domowej w Hiszpanii 1936; w swoich reportażach drukowanych w Wiadomościach Literackich a potem w książce „W czerwonej Hiszpanii” opisywał wojnę od strony wojsk republikańskich.

Po kampanii wrześniowej 1939 uczestniczył w formacjach armii polskiej na Zachodzie: w Brygadzie Podhalańskiej, z którą brał udział w bitwie o Narwik (Norwegia 1940) i z 1. Dywizją Pancerną uczestniczył w bitwie pod Falaise (Francja 1944).

Przydzielony do 10. Pułku Strzelców Konnych zamienił się z jednym z żołnierzy na miejsca w czołgu i został strzelcem karabinu maszynowego w czołgu Sherman dowodzonym przez por. Edwarda Rożka. Razem z nim wziął udział w sierpniowych walkach, a gdy czołg wyleciał na minie, odniósł ranę kręgosłupa. Po wyzdrowieniu został oficerem oświatowym w 10. PSK. Wojenne przeżycia opisał w wydanej dopiero w 1994 r. książce „Czarna brygada”.

Ksawery Pruszyński (w środku) w drodze do Narwiku (1940)

Po wojnie wrócił do kraju i został ambasadorem Polski w Holandii. Zginął w wypadku samochodowym na autostradzie w Niemczech w maju 1950 r.

 

 

 

 


Fragment reportażu Ksawerego Pruszyńskiego z pola bitwy pod St. Sylvain w Normandii

Ksawery Pruszyński „Na polu bitwy w Normandii*

Ksawery Pruszyński, przydzielony do Pierwszej Dywizji Pancernej, uzyskał przydział do 10 PSK i brał udział w walkach tego pułku w Normandii jako strzelec przedni w czołgu. Dnia 15 sierpnia jego czołg został rozbity, przy czym Pruszyński doznał szeregu ran: piersi, ramienia i boku oraz pęknięcia jednego z kręgów. Niniejsze wspomnienia pisał dla „Nowej Polski” już ze szpitala w Wielkiej Brytanii.

[…] Dopiero o paręset jardów od katedry rozumiemy, dlaczego Caen jest wyludnionym miastem. Wjechaliśmy do śródmieścia, a zarazem do tego, co było nowoczesną częścią miasta. Po Madrycie, Warszawie, Londynie, nie myślałem, że mogę zobaczyć jakieś bardziej zbombardowane miasto. Co za dziecinna naiwność! Tu nie tylko nie ma domów, ale i nie ma ulic. Jedziemy poprzez jakąś bardzo pagórkowatą pustynię, pokrytą szaroczarnym, miałkim i lotnym pyłem, spod którego wystają jakieś złomy. Widok ruin domów jest rzeczą niezwykle rzadką. Zazwyczaj są to złomy, przywalone gruzem, przesypane tym pyłem. To, czym jedziemy, nie jest wcale ulicą, nigdy nawet nie było ulicą. Po prostu przez tę pustynię wytyczono wijący się, nierówny szlak, tak samo kręty, jak brzeg rzeczułki wiejskiej, którędy było najłatwiej przejechać ku mostom na rzece Orne. Napisy na tle gruzów głoszą: „Tędy do mostu Winstona”. „Most Winstona” jest oczywiście nowym mostem – postawili go pionierzy. Tego samego pochodzenia jest i drugi most: Euston Bridge. Nie wiem, czy Winston i Euston zyskają w Caen na popularności.

Po drugiej stronie rzeki jest nieco lepiej. Tu Niemcy nie przygotowali obrony, nie mieli składów, uzupełnień, załóg. Gdzieś, w jakichś centrach wysyłających bombowce, odkreślono tę część miasta od reszty, podobnie jak określono tamtą, tę z katedrą. Tu działała tylko artyleria. Ale i tu jest pustka. Domy puste, choć jest już chyba po ósmej – przejazd przez Caen zabrał nam dobrą godzinę. Natomiast wzdłuż chodników leży pełno żołnierzy angielskich. Zasunęli swe płaskie hełmy na oczy i śpią. Śpią wszędzie. Na chodnikach, we wnękach bram, na ciężarówkach i w cieniu ciężarówek, na podwoziach długo-lufowych dział. (To także tylko w bliskości frontu tak wielkie ilości ludzi mogą spać w tak niewygodny sposób tak twardym snem. Na froncie ludzie żywi będą spali koło trupów, upodabniając się wzajem swym znieruchomionym spokojem. Nawet gdy trupy są już parodniowe. Nie szkodzi.)

Przedmieście ścieśnia się w szosę – szosę na Falaise. Naraz z lewej i prawej błyski i huk trzeba w uszy wtykać watę, gumowe zatyczki. To zmasowana artyleria aliancka jakieś dwadzieścia parę pułków – obrabia stąd pozycje niemieckie. Jak na szerokiej szachownicy stoją działo za działem. To nie żadne baterie, to po prostu pole porosłe działami, olbrzymi kwadrat, którego końca stąd nie widzę. Właściwie nie ma oddzielnych salw. Jeden strzał zazębia się w czasie o drugi i jest to nieustanny błysk odpaleń, przebiegający polem, jak dreszcz, i nieustanna fala huku. Kiedy będziemy dalej, będzie to jak długi, letni grzmot. Skończył się żywot indywidualny działa, ich masowość zagnała je w kolektyw. Tam, gdzieś przed nami, także pociski nie zwalają się jeden po drugim. Spadają naraz, jak gołębie, całą masą.

Gdzieś przed nami? Krajobraz zmienił się bardzo od okolic Bayeux. Zamiast łączek, sadów, drzew, coraz większe, szersze przestrzenie. Kraj jest pofalowany, ale są to coraz dłuższe fale i coraz bardziej płaskie. Oto jedna tuż przed nami, pełno na niej wozów – czołgów. Tu, jeśli wszystko poszło wedle planu, powinien być w tej chwili generał ze sztabem i pułkiem czołgów. I istotnie – jest. Przed nim olbrzymim prostokątem, z działami na południowy wschód w kierunku otwartego horyzontu – stanęły czołgi.

Będzie ich chyba paręset. Dzień zrobił piękny. (Jeden z takich, którymi późne lato  przechodzi we wczesną jesień.) Kraj też zrobił piękny. To już nie jest ogródkowa zieloność tamtej części Normandii, to nie szarość zniszczenia Caen. Jesteśmy na garbie wzniesienia. Widać stąd szeroko. Po lewej ugina się kraj w lekką kotlinę i dopiero daleko podnosi się nieco z powrotem sinymi grzywami lasów. Przed nimi spłaszcza się niemal – niemal – w step. Ta sama pszeniczna płowość. Ta sama olbrzymiość równiny. Gdzieś daleko jakieś drzewa, znak jakby futoru. Po prawej prosto wytknięta szosa drzewa – słupy telegraficzne. W żaden sposób to wszystko nie mogłoby być hrabstwem Perth, York czy Stafford. Jakże łatwo mogło- by być Podolem! Już za szerokie, za potężne na Konin czy Kościany. Tarnopol? Tak. Trembowla? Tak. Kopyczyńce. Jampol. Połonne. Może… Stary Konstantynów.

Czołgi zatrzymały się nad tym. (Dawno już porzuciłem gościnnego jeepa.) Stoją właściwie już poza samym garbem, z lekka na stoku, jakby już wjeżdżały w to wszystko. Czy wojna ma swój patos? Oczywiście, że ma. Czy maszyna ma swoje piękno? Oczywiście, że ma. Ale tu działa przede wszystkim moc tego. Mnogość! Gdyby to spływało ze wzgórza jedną falą, to byłby prawdziwy zalew. Silniki grają. Maszty radiowe chwieją swe smukłe pręty. Z wież wyglądają ludzie.

– Pruszyński!? Co pan tu robi? Skąd tu?

Tak przemówiła wieża na czołgu z lewej. Toteż niezależnie od słabych talentów akrobatycznych już jestem na czołgu z lewej.

– Jestem Rożek, podporucznik, z Guer, pan pamięta, z Coëtquidanu? Spotykaliśmy się u Lipskiego! Z Adolfem Bocheńskim! 0, szkoda Bocheńskiego, szkoda… Tak się naprawdę zmartwiłem, gdy przeczytałem, że pod Ankoną… Co pan tu robi? To spotkanie!

Wszystko zaczyna się tak, jak myślałem (i tak, jak bym napisał w powieści). Nawet z Coëtquidanu. (Tylko znajomościami można w Polsce gdzieś zajechać, nawet do czołgów także, i byle te znajomości odnaleźć, to już wszystko idzie.) Tylko tak dalej.

– Zabierze mnie pan do czołgu?

Coś jest takiego w oczach porucznika Rożka, że czuję, że by mnie zabrał. (To już dobrze.) Ale potem przychodzi opór:

– Ale jak, miejsca nie mam.

– Nic się nie znajdzie?

– No, jak?

I otrzymuję (znane mi już) wyliczenie, gdzie kto w czołgu siedzi, ani miejsca więcej. Ale jednocześnie widzę wyraźnie, że i on ochotę ma. Wprawdzie coś bąka o szkodzie, o potrzebności, o pisaniu, ale ktoś, co za chwilę będzie sam głowę nadstawiał, nie przejmuje się zbytnio cudzą. Wreszcie ukazuje się furtka.

– Niech pan pomówi z dowódcą pułku. Może on co wynajdzie… O, ten czołg, tam…

– A jaki wy jesteście pułk?

– 10 PSK!

Wiadomość ta niespodzianie mnie cieszy. Już Maczek mówił o tym 10 FSK, teraz akurat na niego trafiam, widać tak już sądzone. Idę ku czołgowi. Nim doszedłem pół drogi, czołg zachwiewa się, zakiwał się w miejscu i rusza. Za mną czołgi, płazy żelazne, zakołysały jeden po drugim wieżami i zjeżdżają po kolei na drogę. Jadą szerokim, stratowanym jak klepisko szlakiem. Biegnę. Nie ma mowy dogonić. Mija mnie czołg porucznika Rożka, który daje ręką jakieś skonfundowane ruchy. W odpowiedzi macham w kierunku jego drogi. On też. Znaczy: dogonimy się. Jeszcze nic nie stracone. W każdym razie jedno już teraz wiem. Będę szukał szczęścia w tym dziesiątym PSK.

Na razie nawet sytuacja zaczyna się poprawiać. Oto naraz za czołgami pokazują się ciągniki – wsiadam na pierwszy z nich, jedziemy. Teraz można spokojnie przyjrzeć się wszystkiemu. Przed nami polem jadą wydłużonym pochodem czołgi, wozy, ciągniki. Za nami zostało Caen, artyleria „Agry”, reszta dywizji, z boku od nas droga pusta zupełnie – łupie w nią za to co chwila artyleria niemiecka. Byle nie zaczęła skręcać, wszystko dobrze. Ze wsi w drzewach przed nami wznoszą się dymy, widać ogień w dwóch miejscach, słychać zupełnie blisko karabiny maszynowe.

Przed wsią pszenica się kończy, jest jakieś pole, zielone, jakby buraki. Widać w nim zbliżające się do wsi plamy khaki. Tę wieś, jeśli dobrze pamiętam, milei zająć Szkoci. Nasze czołgi pójdą dalej.

Tymczasem raz za razem pochód się usztywnia. Wieś przed nami odszczekuje się coraz częściej urywanymi „krótkimi seriami” karabinów maszynowych. Najwidoczniej działanie artylerii nie było tak znowu straszliwe, jak nam to obiecywano. Droga po prawej jest też coraz częściej „macana” niemiecką artylerią. Ciemnosine słupy wybuchów wykwitają między jej drzewami i człowiek mimo woli sobie myśli: wszystko to jest bardzo dobre, ale przecież wreszcie jakiś niemiecki obserwator zauważy, że cała kolumna pojazdów posuwa się równolegle do drogi – i skróci ogień o tych dwieście czy trzysta jardów. Zupełnie wystarczy.

Tymczasem nowa trudność. Waleczne ciągniki nie jadą dalej. Mają tu czekać na jakieś dalsze rozkazy. Czołgi są przede mną o pół kilometra; też stoją. Mogą jednak ruszyć. Nie ma co, zabieram się i idę ku nim. Idzie się jak klepiskiem, złota słoma kłosów została wdeptana gąsienicami w rudą, gliniastą ziemię. W jednym miejscu wyrwa: czołg – niemiecki – rozbity oraz pod strażą dwóch drągali angielskich dwaj niemieccy jeńcy. Siedzą, plecy mają do siebie, przyglądają się, jak tyraliera brytyjska podchodzi pod tę spaloną, już bez ziarnka, wieś. Anglicy, ucieszeni, mówią do mnie:

 – O, ten stary jest Polakiem!

Starszego jeńca zagaduję po polsku. Nic nie odpowiada. Pytam drugi raz, on nic, już myślę, że to przez jakiś swoisty fason, gdy ten mówi:

– Ich verstehe nicht.

– Sie sagten Sie sind ein Pole?

– Jawohl, Leutenant, ich fürchte.

I pokazuje na żołnierzy angielskich. Drugi jeniec ogląda się na niego, na mnie. Ma przymrużone, pogardliwe oczy. Objaśniam Anglików, co to za rodzaj „Polaka”. Idę dalej.

Na boku nieco stoi oficer polski. Major. Patrzy się na mnie, skąd się biorę na piechotę tutaj, ja na niego – melduję się.

– Aaa.. Pruszyński… – powiada ze zrozumiałym u majorów brakiem zapału.

– Pan major mnie zna?

– Tak… Z czytania…

Ton nie jest szczególnie zachęcający, ale najlepiej jest brać byka za rogi.

– Z czytania – powtarzam – no to już wyobrażam sobie!..

– Dlaczego – mówi major pojednawczo – rozmaicie…

W pewnych rozgrywkach wyniki remisowe już należy uznać za zwycięstwo, pcham więc rzecz dalej. Mówię, jaki mam przydział i po co zawędrowałem aż tu, mówię o spotkaniu z porucznikiem Rożkiem i że szukam 10 PSK, i czemu szukam 10 PSK. Major słucha tego dziwnie cierpliwie i wreszcie mówi:

– Zabiorę pana moim rzutem A 1, por. S. wsadzi pana do scoutcaru. Do scoutcaru myślę – i przypomina się generał i wczorajsza rozmowa. Okazuje się zatem, że można dostać się do scoutcaru! Może nie jest czołg, ale zawsze lepiej niż ciągnik.

– Ale gdzie jest 10 PSK? – pytam jeszcze

– Major wyjaśnia:

– Jestem dowódcą 10 PSK.

Zbyt krótko jestem w tej dywizji, żeby wiedzieć, że tu majorowie dowodzą pułkami. Sądząc po bliżej mi znanych i liczniejszych okazjach, mógłbym się łatwo spodziewać na tym stopniu pełnych generałów. Idzie coraz lepiej. Porucznik S. podwozi mnie do owego mitycznego jeszcze dla mnie „rzutu A l”. Jest to nieco w tyle. Sympatyczny lwowianin, podchorąży G., wita mnie bardzo ciepło. Okazało się, że uprzedza wypadki, myślał, że jestem ranny. Sam, biedak, był ranny, i ciężko, w dwa dni potem.

Podchorąży G. dokonuje też mojej intronizacji do pojazdu zwanego scoutcarem. Oczywiście znałem z widzenia to blaszane zamknięte pudło na kołach, z karabinem maszynowym na dachu. (Nawet w moich oczach nie jest to zbyt groźny potwór, ale niewątpliwie znacznie bardziej niż jeep.) W każdym razie – niewątpliwy awans. Czuję się nieco jak poddany Jego Królewskiej Mości, który marzył o tym, aby zostać lordem, ale zostaje na razie tylko sirem. „I do like it too” – powiada sobie licząc, że na lordostwo też przyjdzie kolej. Od scoutcara, jak od sira, należy zacząć, nie należy tylko na tym i skończyć.

Kierowca scoutcaru, przyjemny blondyn z Wileńszczyzny, ma tu rozgałęzione stosunki rodzinne. W tej armii jest dwóch jego szwagrów, trzeci poległ. Szwagrów nie zabrał ze sobą z Polski, to już tutejszy nabytek- jest bowiem żonaty ze Szkotką. Jedziemy wciąż w tempie dość wolnym, tak zwanym kalwaryjskim. Zostawiamy na boku ową wieś, do której już zdążyła wejść tyraliera angielska. Teraz tylko od czasu do czasu jakiś krótki strzał oznacza, że regulują tam ostatnie rachunki. Z kolei artyleria niemiecka domacowuje się wsi. Pociski mamy teraz po obu stronach, bo drogę obrabiają także. Jedziemy środkiem. Jakiemuś czołgowi spadła gąsienica, wlazł na minę, pożyteczna przestroga. Odtąd jedziemy takim tylko szlakiem, gdzie przeszły co najmniej trzy czołgi. Po drodze z sanitarki ktoś macha ręką: to spotkany tu onegdaj Walentynowicz. Ale zawsze, co scoutcar, to nie sanitarka. Patrzę z góry na bohaterskiego autora Przygód Koziołka Matołka i Fiki Miki dalsze dzieje. Za chwilę to Walentunowicz jest wygrany. Wprawdzie dalej jedzie sanitarką, ale jego waleczna sanitarka przegania nas, nie wiedzieć czemu. Wreszcie jeszcze jedno spotkanie. Zbożem podjeżdża szykownie jeep, w nim Horko i korespondenci wojenni – Kiersnowski i Feldhusen. Bardzo pożyteczne spotkanie, bo przywożą mi przyjemny list z Anglii.

Tymczasem robi się popołudnie, podjeżdżamy pod las i huk strzałów jest już bardzo blisko. Za las przed nami poszły czołgi naszego (to jest, oczywiście, 10 PSK) pułku, za lasem z lewej bije się pierwszy pancerny. Tymczasem skraj lasu i oba lasy są pod ogniem jakiejś dalekiej artylerii niemieckiej. Bije gęściej niż tamta na drodze. Jakiś carrier dostał i pali się, farma pod lasem – duży piętrowy budynek – dostaje raz za razem, toteż wozy robią tam duży wykręt w pszenicę, gdy trzeba tędy objeżdżać. Tamten skraj lasu też jest unikany. Systematyczność niemieckiej artylerii ma swoją dobrą stronę. Dzięki niej po dwóch pierwszych pociskach można się zorientować, na co kolej, i odpowiednio zmienić własne miejsce postoju.

Od pułku w przedzie dochodzą krótkie wiadomości radiowe, które rozchodzą się tym szybciej, żeśmy pod lasem zeszli z wozów i leżymy wśród ściętych pociskami wielkich gałęzi. Poczta pantoflowa może działać. Pierwszy pułk ma olbrzymie straty… natrafił na niemieckie „tygrysy” pod lasem… Nasz (to jest dziesiąty) stracił kilka czołgów. Zginął rotmistrz Leliwa… Mija godzina, druga, trzecia. Cień drzew robi się dłuższy, jest mniej gorąco. Siadamy w dole niemieckiej roboty i zabieramy się do jedzenia. Jużeśmy mieli herbatę robić – co by się bardzo przydało – gdy nagle wiadomość:

– Porucznik Sz. do bacy!

Domyślam się, że „„baca” – to dowódca pułku, ten sam major, który mnie przyjął do rzutu A 1. Istotnie, wyglądał na bacę. Milczący, zamyślony, uważny. Nie wszystko na wojnie składa się najlepiej; właśnie lizjera lasu, którą z porucznikiem Sz. będziemy przejeżdżać, spodobała się artylerii niemieckiej. Już łupnęło tam w jakiś ciągnik – o, przez pole, środkiem, niosą rannych i prowadzą jednego. Po chwili nowy słup wybuchu wyrasta na tej samej lizjerze. Siadamy we trzech do scoutcaru.

– Jedź uważnie – upomina kierowcę Sz.

– Po wykrotach zapylamy przez lizjerę.

 – Uważnie – przypomina Sz.

– Uważam, uważam, panie poruczniku – zaręcza wilnianin.

Wszyscy na pewno myślimy, jak by to szybko być poza lizjerą. Drzewa, rów, nasyp, trzeba zwolnić. Jest! Scoutcar wyjechał na równe, przed nami znowu pole. Dajemy gazu w zboże, jakby był asfalt.

Pole, na którym teraz jedziemy, jest jakby wielką polaną. Ze wszystkich stron bądź
drzewa, bądź lasy. Pszenica na poły stratowana – wyrwy pocisków – na skraju, na tle nowej, jakiejś wsi, wielki ogień. To dopala się czołg angielski. Jeszcze niekiedy wybucha amunicja i kawały żelaza furcząc – lecą w powietrze. Na tym polu zbierają się szwadrony pułku. Jest por. Rożek.

-Dobrze, że pan nie był, nasz czołg do stał!

(Dziś już nie pamiętam, jak dostał, zdaje się, że w ciągu tego krótkiego tygodnia czołgi dosiadane przez por. Rożka dostawały stale –i załoga też.) Major jest też. – Jest pan. Dobrze. Jak dobrze, to dobrze. Pod czołg zeszli dowódcy szwadronów. Odprawa. Jak się okazuje, przyczajone za tamtym stokiem „pantery” i „tygrysy” pokazały, co potrafią. Straty są duże i wszyscy są małomówni. Pułk musiał być zżyty. To, co dla mnie jest pozycją straconych czołgów, dla nich z którymi zżyto się jak w rodzinie, w klasie, w dywizjonie. Zbliża się wieczór. Nagotowano jakichś konserw ze świeżymi, ukopanymi obok, ziemniakami. Czołgi rozstawiają się na noc po polu. Odnajduję jednego znajomego z Krakowa, drugiego nie wiem już skąd. Z niskim, ruchliwym por. S. o niemieckim nazwisku jedziemy w kierunku, gdzie sztab dywizji is supposed to be – tam gdzieśmy przejeżdżali rano. Na jeepie, który mnie dowiózł za Caen, mam przecież wszelkie manele. Leica nie zastąpi mi śpiworu, żyletki i szczotki do zębów.

Kiedy wracamy – z kwitkiem zresztą, bo jeep pozostał pod Caen – jest noc, ale jasna. Pod wsią dopala się, jak stos ofiarny, tamten angielski czołg, od wschodu coraz to zapalają się pąsowe „flary”; to niemiecka metoda. Z lasu za nami wytryskają dwa sine słupy w kształcie jakby litery „V”; to Anglicy. Okazuje się, że major zabrał jeszcze raz czołgi i poszedł na rozpoznanie po nocy. Późno powraca.

Nacinamy sobie zboża jak słomy na pościółkę, załoga jakaś odstępuje życzliwie swój koc, S. – swój płaszcz i zasypiam. Inni dawno już śpią, kto tylko mógł. Zatem jestem już pół-nogą w tym pułku. Byle tak dalej!


ROZPOZNANIE NA ST. SYLVAIN

Załoga por. S., z którym wieczorem jeździłem do sztabu dywizji, już przygotowała śniadanie: herbata (z puszki), chleb rzadkość – suchary, margaryna, dżem. Są to ludzie gościnni. Noszą przeważnie kombinezony, swetry, wyglądają bardziej na szoferów i robociarzy w naszym starym pojęciu, niż żołnierzy. W ogóle w czołgach i w linii battle dress jest w zaniku. Szare, zielonkawe kombinezony, spodnie i kurtka – jedna całość, albo drelichy zupełnie do tamtych podobne – oto właściwy mundur. Jedynie naramienniki, czasem krój kieszeni na piersiach przypominają, że to jest wojsko. Tak, czy mniej więcej tak, chodzą wszyscy, zaczynając od dowódcy pułku, gwiazdki giną na tym szarym tle. Teraz, gdy tak jedzą, w polu, w zbożu, wyglądają na zespół robociarzy. Jacyś traktorzyści, którzy zaraz zaczną robotę. Twarze są robotnicze, szoferskie. Piją z różnych kubków, jakby unikali uniformicznych manierek.

O kilkanaście kroków dalej stoi czołg por. Rożka. Jego i czarnego podchorążego, który z nim razem siedzi w wieży, znam z wczoraj; mają jakby wyrzuty sumienia, że wtedy mnie nie zabrali. Moja pozycja jest też dziś mocniejsza, skoro przyjął mnie dowódca pułku. Na początek, goląc się żyletką por. Rożka i mydłem jego towarzysza, przedstawiam im możliwie wymownie, ile tracą czołgi, że żaden pisarz jeszcze nimi nie jeździł, oraz jak ogromnie wiele zyskaliby pisarze, gdyby mogli oglądać świat Boży nie tylko z okien redakcji, Strattonu, sleepingu, Dorchesteru, „Polski Walczącej”, ale jeszcze i Cromwella czy Stuarta. Cóż, kiedy rutyna tych wojskowych!… A potem wymyślają, że się nie tak pisze! Gdyby ci nowi z Coëtquidanu bardziej choć rozumieli! Ale gdzie tam! Tacy sami. Wiem, że Rożek jest z Coëtquidanu. Jego szeroka twarz patrzy teraz na mnie z wyrzutem. Lubię go coraz bardziej, ale wyrzut ten mnie cieszy. Widać, że moje słowa dosyć celnie trafiły w pancerz jego oporu.

Major jest już gdzieś na przodzie. Dwa pozostałe szwadrony zbierają się pod lasem. Dowodzi tu poznany już wieczorem rotmistrz G. Nosi nazwisko ziemiańskie, znane dobrze- w Lubelskiem, na Wołyniu i Kieleckiem (co zaraz zanotowałem sobie jako jeszcze jeden możliwy „uchwyť”, aby się w tym pułku zahaczyć – tak samo jak to, że major jest żonaty z wilnianką – znam dobrze Wilno, jak to, że Rożek jest brat łata z Coëtquidanu. Wkręcenie się do bojowego pułku w Polsce podlega niejednej z tych reguł, za pomocą których uzyskiwano posady w Polsce, a „prace zlecone” w polskim Londynie. Tylko że starań nie przelicza się na pieniądze.) Rotmistrz G. jest zresztą interesujący. Żyw czy Topolski zaraz by go rysowali. Stanowi fizyczny kontrast z moim przyjacielem – czy mogę go już tak nazwać? – por. Rożkiem. Por. Rożek jest mocny w sobie, przysadzisty, spokojny. Rotmistrz jest szczupły, ma cienkie rysy, nerwowy. Był w Polsce świetnym kawalerzystą i ma w sobie ów sznyt kawaleryjsko-ziemiański (w pełnym tych obu słów znaczeniu). Daleko odszedłem od ziemiaństwa, ale jakiś wspólny język z nim znajdę. Na razie rotmistrz mi wypomina moje artykuły (wojskowe, nie rosyjskie), ja tłumaczę, jak bardzo chcę mieć przydział frontowy. Jedno nie jest oczywiście żadną odpowiedzią na drugie, ale odchodzę z – może mylnym – wrażeniem, że znajdę jednak język porozumienia z tym ziemiańskim rotmistrzem. Nie, to nie jest bohater mojego romansu. (Bohater mego tutejszego romansu mam go już. Od wczoraj rana). Ale jest to człowiek z gatunku mi znanego. A przy tym…

A przy tym jest strona malarska tej sprawy i ta zawsze do mnie przemawia. Choćby teraz. Rotmistrz G. stoi teraz w polu, na stratowanym zbożu. Przy nim oficerowie w hełmach – ciężkie, amerykańskie hełmy czołgistów – on bez hełmu, z gołą głową. Przed nim czołgi – załogi w wieżach – zaraz jedziemy. Na tym tle rotmistrz G. wygląda jak człowiek z obrazu. Jacek Malczewski. Kto w Krakowie nie pamięta tylu, tylu portretów, na których stary Jacek malował krakowskich hrabiów, profesorów, dentystów, adwokatów w pancerzach, których nigdy nie nosili, na tle pól, gdzie wśród snopów zboża stały jakieś chimery czy strzygi? Jacek Malczewski malowałby tak samo rotmistrza G.* z jego cienką, pańską twarzą minionych światów, a za nim – te jego ciężkie, takie nie jego, czołgi.

Ale pierwsze czołgi już poszły, a ja tymczasem, myśląc o Malczewskim, a gawędząc z Rożkiem wgramoliłem się na jego czołg. Por. Rożek lubi bowiem pytać i słuchać. Czasem rzuca pytanie, na które musiałbym odpowiadać co najmniej do końca wojny. Co myślę o Rosji? Co sądzę o Kocie? Czasem są bardzo konkretne. Czy myślę, że lepszym ambasadorem w Rosji byłby zawodowy dyplomata? Rożek jest znany z tego, że zadaje wiele pytań. Muszę przyznać, że nie zadaje błahych ani plotkarskich. Nie zapyta, czy to prawda, że Pudlikowska żyje z majorem Cwoniem, ani czemu zawdzięczać, że żona Szczypienia dostała wcześniej porucznika od Wrażyniny. (A i takich pytań słyszy się wiele.) Podchorąży nie pyta, ale słucha. Ranne wiadomości były, że Niemcy cofnęli się o parę mil – mijamy z boku Kanadyjczyków – co będzie, to się zobaczy. Na razie jest tak, że siedzę w wieży czołgu, po stronie podchorążego, który opuścił się do wnętrza. Nogi mam opuszczone do wieży – siedzę na jej skraju – w razie nierównej drogi kopię z musu podchorążego w plecy, bardzo przepraszając za każdym razem. Na osłodzenie i przynętę opowiadam co w moim repertuarze: o Sikorskim na Kremlu, Stalinie tamże, Rosji w ogóle, dużo szczegółów. Widzę, że nie wysadzą mnie w zbożu w połowie tego opowiadania.

Objechaliśmy las, drogę, jakichś Kanadyjczyków, naszą piechotę – miło jest pokiwać swojakom z wysokości stuarta! Pod lasem Na polu bitwy w Normandii postój. Major – dogoniliśmy go tu – wyjaśnia raz jeszcze sytuację na mapie. Ja przychodzę najpóźniej – nie bardzo wiem, czy mogę, czy nie, być na odprawach? – tak że poza ogólnym kierunkiem niewiele jeszcze wiem. I zaraz z powrotem „do czołgów!” Siadam za podchorążym, jak uprzednio. Powoli wyjeżdżamy za las. Na skręcie trup niemiecki, twarzą w ziemię. Rozjechały go czołgi, hełm – ciężki hełm niemiecki – spłaszczony elipsoidalnie. Trochę paskudne uczucie. Początek widać, że coraz bliżej. Czołgi trzema szlakami wjeżdżają w pszenicę.

Cokolwiek by przyszło potem, ten jeden moment na pewno nie wyjdzie z mej malarskiej pamięci. Ranek wczesny – taki o lekkich mgiełkach, z charakterystycznym zawoalowaniem horyzontów, co zawsze zapowiada parny dzień. Kraj przede mną – pofalowany, ale łagodnie, gdzie łan ugina się w drugi łan i tylko miedze, krzakami i drzewami porosłe, plamią monotonię. I właśnie przed nami, w dół nieco ugięte – takie olbrzymie pole pszenicy. I jakiej pszenicy! Najwspanialszej, jaką chyba widziałem w życiu. Olbrzymie, wysokie kłosy strzelają prosto, zasiane równo. Kłosy mają aż rudawe przebłyski, jak czasem włosy kobiece, są ciężkie, naładowane ziarnem, stężałe. Dawno już powinna była tędy pójść żniwiarka, ale ludność uciekła, farmy, wsie stoją puste. Nie doczeka się pszenica żniwiarek. Ziarna jej rozsypuje wiatr. Wtratowują się w nią czołgi…

To Jan Tarnawski, pół-malarz, mówił mi o tym, że wjeżdżając w zboże, czołgi wyglądają jak jakieś olbrzymie bawoły czy paleontologiczne potwory, które poszły się wypasać. Ach, jakie to prawdziwe! Z naszego czołgu widzę inne, jak uważnie, jeden za drugim, paroma zagonami wpierają się w nieruchomy mur tej pszenicy, grzęzną w niej do połowy wysokości, brodzą jak w jakiejś płowej wodzie. Wrażenie paleontologiczne przedpotopowe – powiększa jeszcze zupełna pustka i milczenie przed nami. Widzimy teren na kilometry i kilometry wokoło, przed siebie, wszędzie – i ani śladu żywej istoty. Wciąż lekki skłon, wciąż ta dziewicza nietkniętość pszenicy i tylko za naszym przechodem szerokie się pasy znaczą. Tu uświadamiam sobie, jak bardzo jest potrzebne, aby pisarz czy malarz sam przeżywał te rzeczy. Dla mego dowódcy w czołgu i jego załogi nie ma już nic nowego w tych wrażeniach. Dla nich jazda łanem pszenicy jest tym samym, co dla innych jazda asfaltem. Jedyna refleksja, jaką mają, to ta może, że w pszenicy, tak gęstej, mniejsza obawa o miny. (Tu dostrzeże się łatwiej, że coś ruszano, wkopywano, zakładano).

W ten sposób zjeżdżamy aż w dół nieckowatej płaskiej doliny – coraz więcej żywopłotów i drzew – bliski skraj horyzontu przed nami – na lewo jakaś wioska. Dostrzegli nas – parę pocisków pada z tyłu i z lewa od nas i ciemne plamy wyrw pozostają już na dobre w płowej jednolitości pszenicy. Przystajemy za żywopłotem. Czekamy. W tym momencie moje marzenia czołgowe wkraczają na najlepsze drogi. Zjeżdżając czołgiem po stoku, nie tylko podziwiałem piękno pszenicznego łanu, krajanego żelazem gąsienic. Moje nogi, zwieszone do środka wieży, wybijały takt jazdy na plecach zastępcy por. Rożka – podchorążego. Był to człowiek obdarzony niewątpliwie nader łagodnym usposobieniem i bardzo wytrzymałymi plecami, było jednak jasne, że będzie to miało swój kres. Ale kiedy i jaki? Wszystko wskazywało, że prędki. Przestał już nawet kwitować grzecznym słowem moje przepraszania nadawane regularnie za każdym nowym kopnięciem. Kataklizm się zbliża. I istotnie:

– Panie poruczniku – zwraca się do Rożka – właściwie, gdyby porucznik Pruszyński chciał, mógłby pojechać jako strzelec przedni…?

Strzelec przedni? Nie bardzo wiem, co to znaczy, ale bardzo mi odpowiada ta inicjatywa.

– Mógłby – waha się Rożek – ale co zrobimy z Semeniukiem?

– Pójdzie do sanitarek? On się zgodzi.

W czołgach są napisane prawa załóg, mocniejsze niż rozkaz, o czym się jeszcze przekonam. Z czeluści stuarta pod nami wywołujemy Semeniuka. Otwiera swą klapę nad głową. Okazuje się, że jest z Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii, zaczynam więc i z tej beczki, wspominam Matuszczaka, Antka Kochanka, Kowaczka. Milczy sceptycznie czy ostrożnie; z tej strony nie idzie. Zdaje się, że należy do ludzi, częstszych niż się zdaje, w których ogień rewolucji wystygł na zupełny popiół. Już myślę, że nic nie pomoże  – może sto franków? – ale okazuje się, że nie. Roztropny Semeniuk był pod Guadalajara, był kilka lat w Legii Cudzoziemskiej, i to w zupełności zaspokoiło jego osobiste zapotrzebowanie na wojnę. Nie, nie ma nic przeciwko temu, jeśli ten porucznik chce, on, Semeniuk, wróci w tył do sanitarek, ustąpi swe miejsce.

W chwilę potem już jestem w czołgu, zapoznaję się z otwieraniem i zamykaniem klapy, z manewrowaniem peryskopem, z karabinem maszynowym. Ostatecznie wszystkie karabiny maszynowe na świecie są do siebie w zasadzie podobne  – ten jeden ma tylko tę jedną szczególną właściwość, że nie ma celownika. Strzela się „na kierunek”, patrząc przez peryskop, świetlne pociski ułatwiają celowanie. Po  prawej – skrzynki z amunicją. Tędy się je ładuje. Tu się wyrzuca łuski i zużyte taśmy. Tu jest woda do picia. W tej manierce – kawa. Cenne informacje. Ludzie myślący o odnawianiu swych sił za pomocą jedzenia zawsze sprawiali na mnie solidne wrażenie.

W chwilę potem klapa zamyka się nade mną, nakładam słuchawki i czekam. Bardzo złożone są te pierwsze wrażenia. Z pola znalazłem się w maszynie, zapach zboża zamienił się w zapach smarów, benzyny, spalin, powiew w duszność i gorąco, jasność – w ciemności. ciem

Człowiek z trudem przyzwyczaja się do ciemności. Ale główna zamiana polega właściwie na tym, że zaczynam posługiwać się w znikomym stopniu wzrokiem, za to w nieproporcjonalnie zwiększonym – słuchem. Zasięg mego wzroku został niepomiernie skurczony. Widzę tylko tyle przed sobą, ile można widzieć przez prostokątną, podłużną szparę peryskopu. Jakiś ułamek ułamka. Natomiast słuch rozszerzył nieskończenie swe możliwości. Wprawdzie jest to słuch syntetyczny, sztuczny. Po prostu sieć radiowa łączy wszystkie czołgi pułku, szwadronu, plutonu, ba, łączy je ze sztabem, ze światem, z BBC, z Anglikami w innych czołgach o parę mil stąd, z Niemcami gdzieś przed nami. Radio gada i gada. Z bliska i z daleka. Mieszają się fale, rozkazy i języki. Radio jest naprawdę wielką rzeczą w czołgu.

Ruszyliśmy, czołg się zachwiał, gałęzie leszczyny posiekły rozpaczliwie szkło peryskopu, wstrząs, i znowu jedziemy jakimś ścierniskiem. Człowiek wraża oczy peryskopem w najbliższą przestrzeń przed nami – czy te nowe zarośla w lewo nie kryją czasem czego? Instynktownie człowiek zaczyna wyczuwać, że bestia, której stał się częścią, nie cierpi właśnie takich komyszy, że z ulgą patrzy się na otwarte pole. Rogacz idący o zmierzchu do wodopoju pod lasem musi mieć podobne niepokoje. Ale jednocześnie uchem chwyta się wszelkie rozmowy na sieci. Niestety, są one szyfrowe.

– Barbara 17, mieliście iść w lewo od Chaty. Słucham, Zygmunt.

– Dobrze, Karol, ten sam kierunek, gdy co zauważycie, meldujcie. Ominąć Hamak.

– Nelly, hello, twenty seven, twenty seven.

I gardłowy:

– Sieben, wir kommen, wir kommen. Sieben, acht. Zehn Uhr zwanzig Minuten… Zehn Uhr.

– Hallo, poruczniku Pruszyński, słyszy pan Niemców?

To porucznik Rożek dba, abym nie stracił żadnej z wielorakich rozkoszy, jakie nastręcza czołg. Już zdołałem nabrać trochę wiadomości o systemie naszego radiowego kodu, ale jednak jestem na wpół ciemny. Na tyle jednak nie, że kiedy za chwilę słyszę: – Ksawery jedzie za wami – nie przypuszczam, żeby to odnosiło się do mnie. Skąd jednak skrót: Ksawery? Po namyśle domyśliłem się. (Ciekawym, czy Czytelnicy domyślą się także…) Ruszamy jednak ostrzej w przód, trzymam silnie karabin maszynowy, oczy w peryskop, uszy w słuchawkach. Teraz wszystkie wołania obce zastąpił głos mego dowódcy, który mówi dość rozkazodawczo, jakimś podejrzanym szyfrem:

– W lewo Mikołajczyk, w lewo, Bardziej w lewo, Mikołajczyk!.. Jeszcze bardziej w lewo… Jeszcze. Mówię wam na lewo, Mikołajczyk, a wy ciągle na prawo, Mikołajczyk!

Stanowczo nie myliło mnie przeczucie, gdy mi się ten chłopak z miejsca spodobał, myślę, mówi wcale rozumne rzeczy! (Ja sam je mówiłem, tylko mniej energicznie i nie w czołgu.)

– Jeszcze na lewo, Mikołajczyk – powtarza por. Rożek, i czołg skręca tym razem tak silnie na lewo, że nabijam sobie guza. Ze skręcaniem w lewo też trzeba czasem uważać. Ale coś niecoś się wyjaśnia. Po prostu to kierowca, mój sąsiad najbliższy, nosi nazwisko Mikołajczyk. Wskazania udzielane przez radio przez młodego porucznika nie były skierowane do polskiego premiera będącego właśnie w drodze do Moskwy. Odnosiły się do innego Mikołajczyka, operującego dzielnie, ale ze spóźnioną reakcją, w lewo od drogi na Falaise.

– W miarę jazdy temperatura się podnosi, radio jest znacznie mniej szyfrowe:

– Ludwik, czy widzieliście, skąd padły te strzały? Stać i obserwować. – Słucham, Zygmunt, słucham.

Przed naszym czołgiem; o mniej niż sto jardów, wybucha naraz pocisk. Artyleria albo duży jakiś moździerz? Widziałem błysk ognia przez peryskop, widziałem, jak wierzchołek brzozy zachwiał się i spadł, ale nie słyszałem huku. Pancerz czołgu – słuchawki – wszystko to wyłącza tego rodzaju odgłosy. Gdyby ten pocisk padł jeszcze bliżej, ale poza polem widzenia peryskopu, w ogóle bym o niczym nie wiedział.

W lewo od nas pali się stóg siana. Jest tam łąka, dotarliśmy przecież do samego dna płaskiej zresztą – doliny. Nie wiem, czyj pocisk ten stóg zapalił, nasz czy niemiecki?

– Karole, skrócić ogień, czy mnie słyszycie, Karole?

– Sieben, wir kommen, wir kommen. Ach- tung, neun, Pankratz, Achtung, neun, Pan- kratz.

Znowu ten gardłowy, nieprzyjemny głos niemiecki! (Szczególnie ostro brzmi wymowa: „Pankratz”. Akcent długi na „a”, a potem na „tz”).

Tymczasem coraz częściej wola się jakiegoś Pawła. Wydaje się, że znam głos, który woła – czyżby major? Tak, pewno major. Głos, który odpowiada jako „Paweł”, ze stałym refrenem: – Odebrałem, Paweł, odebrałem, Paweł, słucham, Paweł, słucham – to głos por. Rożka. W istocie, wykonujemy rozkazy nadawane dla Pawła. Podjechaliśmy teraz za te drzewa w dole, zakrzewione. Wspominam rozkaz (,„Halo, Paweł. Czy mnie słyszycie? Zjedźcie z waszego kierunku dwieście jardów w kierunku na kanapa. Pod tamtą osłonę. Tam czekajcie. Pojedziecie na zadanie.”)

– Panie poruczniku Pruszyński. Może pan klapę otworzyć.

Uf, pięknie jest jednak na bożym świecie, w bok od drogi na Falaise, w samo sierpniowe południe! Nosem stuarta tkwimy w krzaku, horyzont przed nami teraz faluje pod górę, ale zawsze coś niecoś widać.

Rożek tymczasem gada długo przez radio. Po czym mówi:

– Mamy samodzielne zadanie. Pojedziemy w lewo ku tamtym domom rozpoznać, czy tam jest nieprzyjaciel.

Konfrontujemy kraj i mapę. Istotnie, o milę może od nas, w samym załomie doliny widać białe ściany, czerwony dach, szare dachy, drzewa jakby sadów. Na mapie zaznaczone są czarno domki osady – znacznie więcej, niż stąd możemy dostrzec-i nazwa St. Sylvain. To St. Sylvain przylega do nieco większej wsi, stąd ukrytej za garbem i drzewami, ale widocznej na mapie. Nazywa się coś jak St. Martin des Bois. Pamiętam ją, bo rano z Rożkiem studiowaliśmy mapę owo St. Martin des Bois. Leży ono bowiem na lewo od kierunku, w którym idziemy, i przylega do dużych lasów, w których -jak się już wie – są Niemcy. Wedle naszej wspólnej opinii, z tego właśnie kierunku można się spodziewać jakiejś niespodzianki; „tigry” albo „pantery” są w lasach za tym.

W chwilę później zostawiamy inne czołgi za tą osłoną i skręcamy ku St. Sylvain. Znowu wjeżdżamy w bujny, wysoki łan. Teraz jednak jestem wewnątrz czołgu i nisko. O szkło peryskopu walą teraz roztrącane kłosy, widzę, jak ziarna się sypią, furczą w powietrzu. Takie dziwne zestawienie, ten czołg taki wojenny i to ziarno złote, które na przekór wojnie osypuje się jak przy omłocie. Czołg jedzie ostro naprzód. Mikołajczyk daje dobrze gazu. Tylko z kierunkiem jest niezdecydowany. Ale gdy go Rożek naprowadził, wszystko już idzie dobrze. Skok jeden, drugi – i przed nami domy, jakieś ogrody, murki kamienne. Południe i pustka. St. Sylvain.

Jesteśmy o dwieście jardów od jego domów, podjechaliśmy od strony pól. Nie widać nic.

– Kierowca, zawracać ku drodze. Czołg zawraca w zbożu. Odjeżdżamy od wsi o jakieś dwieście jardów. W zakręcie mignęła mi w perspektywie owa droga, teraz stoimy frontem do niej. Zaraz w nią wjedziemy. Ale ponieważ jest niżej od pola i jest tu zjazd, Mikołajczyk uważa.

Może uważa nie tylko dlatego… Nieprzyjemna to dróżka. Taki typowy, bretońsko-normandzki chemin creux. Jest nawet taka piosenka z refrenem: „par le chemin creux„. Ładna, sentymentalna piosenka. Ale z czołgu chemin creux wygląda mniej ponętnie. To droga, wżłobiona w grunt jak koleina. Jak mały jar. I z obu stron obrosła krzakami. Człowiek w czołgu nie lubi krzaków.

– Gazu, Mikołajczyk! Prosto tą drogą!

Mikołajczyk daje istotnie gazu mocno. Już jesteśmy w drodze. W peryskopie z boków zachwiały się krzaki, roztrącone stuartem. I naraz, w tej wąskiej szparce peryskopu, wskakuje na drogę coś, co nie jest krzakiem. Czerwony, opalony kark, włosy podgolone. Plecy w zielonkawej, nie naszej kurtce, przekreślone na X szelkami. Buty wysokie. Jeden, drugi, trzeci. Pozeskakiwali z tych krzaków, plecami do nas. Niemcy!

Nie ma niczego bardziej automatycznego nad to, że czołg zaczyna się trząść od huku. Działko, dwa karabiny maszynowe, to zupełnie dosyć. Jest tylko jeden huk, pierwszy huk, jaki zagłuszył motor, dym odpaleń, kurz na drodze. Nigdy nie widziałem jeszcze z tak bliska padającego człowieka. Jakby go w kolanach sznurem ściągnięto.

– W tył!

Znowu jesteśmy na polu. St. Sylvain znowu przed nami. Jakie dalej ciche! Teraz wiemy.

– Ognia po tych krzakach!

Naciskam spust jak przed chwilą, ale mniej automatycznie.  Wtedy cel był przed nami (Co za durnie – mówi każdy z nas do siebie – że nie wytrzymali! Po tych skrajach drogi, wyższych nad drogę, w krzakach, nigdy byśmy ich nie dostrzegli. Mogli nas mieć, jak nic, mogli się skryć, przesiedzieć. Wbiegli nam wprost na strzał. Nerwy). Dziwne są te pierwsze refleksje. Ma się prawie pretensje do Niemców.

Wjeżdżamy w tamto zboże, bliżej do wsi. Strzelamy dalej, od działka zakurzył się tam- ten dach. Widać, jak podskakują wyłupione wystrzałem czerwone dachówki. Ale inne wrażenie jest bardziej przejmujące. Sam na- wet nie wiem zrazu, choć poczułem tę dziwność jeszcze tam, nim ten Niemiec się zwalił. Coś tak dziwnego… Co? Ach…

Tak. Na drodze nie było to tak przejmujące. Po pierwsze, była walka. Po drugie, nie było zboża. I ziarna. Asocjacja przedziwnych wrażeń powstaje dopiero teraz, gdy brodząc przez pola pszenicy, otwarłszy ogień do tej wsi, widzimy w szkle peryskopu, jak nasze pociski lecą przez powietrze… Widzieć lot kuli? Literacka imaginacja? Skąd! Po prostu – techniczny postęp. Przecież pociski karabinu maszynowego są świetlne. Widać idealnie lot każdego z nich, jak takiej złotej, świetlistej pszczoły, która leci lekką elipsoidą, a za nią trzecia, dziesiąta, piętnasta. Jak z ula. Cały rój.

I właśnie te świetlne pociski kojarzą mi się jeszcze z czymś innym. Z ziarnem. Tak samo, podobnie, ziarna przejrzałej pszenicy tryskały z roztrącanych czołgiem kłosów, bijąc o szkło peryskopu. Za chwilę, jeśli podjedziemy tym polem dalej, jeśli nie przerwiemy ognia, będzie się to synchronizować razem. Jakby dosłyszawszy tę refleksję, Mikołajczyk znowu daje gazu. Coś się poruszyło w tamtych opłotkach. Naciskam znowu spust. W szklanej szczelinie peryskopu mieszają się teraz i tańczą świetlne pociski cekaemu i złote pociski ziarna. I jest jakaś bolesna niesamowita asocjacja w tym podobieństwie rzeczy, co niosłyby życie, i rzeczy, co niosą: śmierć.

Poprzez rozpoznanie w St. Sylvain, tę zasadzkę nieudałą niemiecką, te trupy w che- min creux i całe późniejsze popołudnie i wieczór tamto wrażenie owego tańca ziaren i kul pozostaje najsilniejsze. Nic je już nie zatrze. (Zresztą potem było inne zadanie, gdzieśmy stali raczej z flanki, za skłonem, gdy cromwelle podeszły pod wieś, spod której musiały odejść).

Był już zupełny zachód, gdy zawracaliśmy na noc. Czołgi zbierały się przed jakąś pustą, zieloną farmą, jechały po kolei, mówiono o stratach. Otworzyłem klapę. Było przyjemnie odetchnąć.

– Ale ziaren tu naleciało – dziwiłem się – w każdym załomie czołgu, z zewnątrz, leżało tego pełno

– Nie tylko ziaren – uśmiechał się porucznik Rożek – także i takich rzeczy…

Tuż nad moją klapą, przed wieżą, leżał podłużny, wypolerowany wybuchem, odłamek pocisku. Kiedy mógł się tam dostać – nie wiedzieliśmy. Czołg ma świadomość tylko takich pocisków, które trafią wprost w niego.

Owej nocy, pod czołgiem, w bok od drogi, spaliśmy dobrze pomimo artylerii.